poniedziałek, 25 stycznia 2021

Instytut badawczy w krzywym zwierciadle, czyli Poniedziałek zaczyna się w sobotę A. I B. Strugackich

Jak niektórzy z Was wiedzą, od kilku miesięcy mam w domu szczeniaka. Zwierzę jest kochane i słodkie, ale ma jedną zasadniczą wadę: je absolutnie wszystko i w dowolnych ilościach. Niestety poskutkowało to kilkoma wizytami u weterynarza i kagańcem, z którego śmieją się właściciele większych psów. A ja patrzę na nich i mam ochotę odpowiedzieć, że mają szczęście, ponieważ los ich nie pokarał kadawrem nienasyconym żołądkowo. Tak bowiem odkąd pamiętam w mojej rodzinie określano osoby niezdrowo żarłoczne.

Nazwa pochodzi z książki fantasy, „Poniedziałek zaczyna się w sobotę” Strugackich. Samo myślenie o książce wzbudziło we mnie chęć ponownego jej przeczytania i teraz przeglądam swoje regały w poszukiwaniu mojej własnego egzemplarza. Na razie bezskutecznie, ale wciąż nie tracę nadziei, bo głupio mi mieć tylko nielegalną kopię pobraną z Internetu. Tymczasem chciałabym i Was, drodzy czytelnicy, zachęcić do sięgnięcia po tego rosyjskiego klasyka gatunku.


Akcja zaczyna się, gdy młody informatyk (wtedy był to ktoś inny niż obecny programista ii w wielu jednostkach badawczy był bardziej potrzebny niż współcześnie) Sasza Priwałow podróżuje do nowego miejsca pracy. Trafia na głęboką radziecką prowincję, gdzie... cóż, jest po prostu dziwnie. Zmuszony do zatrzymania się w pewnym miasteczku, nocleg znajduje w Chatnakurnóż, czyli chatce na kurzej nóżce. Jak łatwo się domyślić, gospodyni była czarująca ;)

Następnie Priwałow trafia do swojego nowego zakładu pracy o nazwie INBADCZAM, co jest skrótem od Instytut Badania Czarów i Magii. Tam spotyka niezliczonych magów, czarownice i inne legendarne postacie magiczne (np. Wampiry, czy wilkołaki). Wszystkie one studiują (bądż są przedmiotem studiów) różne aspekty świata nienaturalnego.

Nie jest to jednak świat cukierkowy czy pełnej zaskoczeń, tajemnic i zachwytów. Nic z tych rzeczy. W INBADCZAM z całkowitą powagą i pozytywistyczną metodycznością podchodzi się do analizy zaklęć i innych zjawisk magicznych. Miejscami aż daje się odczuć tę specyficzną atmosferę, w której pasjonaci robią dziwne eksperymenty z zaangażowaniem, ale jednocześnie pod czujnym okiem surowej administracji, która skąpi na wszystko.

W pewnym sensie najlepiej to oddaje maksyma, która stała się tytułem całej książki. Że względu na regulacje prawne i budżetowe, pracownikom instytutu zakazano pracy w weekendy. Co za tym zrobili nieco niezrównoważeni naukowcy? Oznajmili, że poniedziałek zaczyna się w sobotę i od tej pory prowadzili swoje badania we wszystkie dni tygodnia. Chyba wszyscy naukowcy to znają prowadząc zajęcia dla studentów zaocznych czy korzystając z braku studentów, by napisać artykuł. W książce jest to jednak pokazane jako przebłysk geniuszu i szaleństwa jednocześnie.

Życie codziennie w INBADCZAM jest przedstawione z dużym poczuciem humoru. Według mnie, jest to doskonała karykatura instytutów badawczych i to niestety nie tylko tych że słusznie minionej epoki. W tym sensie może skłaniać do refleksji nad sytuacją naukowców. Oraz nad tym, czy niezmienność wielu zjawisk przez pół wieku jest na pewno czymś pozytywnym.

Ale jeśli ktoś szuka wyłącznie rozrywki, to też ją znajdzie. Spotka znane sobie postaci, niby podobne do pierwowzorów literackich, ale jakieś inne. Niektóre po prostu znużone wiekiem. Inne działające zgodnie z zasadami obowiązującymi w radzieckim zakładzie pracy, co bawi równie mocno, jak pracownicy w Misiu czy Rozmowach kontrolowanych.

Same tematy eksperymentów też mogą zastanawiać, ale też zaskakiwać pomysłowością i bawić rezultatami. Jednym z projektów jest stworzenie człowieka idealnego wychodząc z założenia, że konieczne jest manipulowanie potrzebami takiej jednostki. W związku z tym badacze podążają (jak zrozumiałam dopiero w trakcie studiów psychologicznych) po kolejnych poziomach piramidy Maslowa. To właśnie wtedy postanowiono stworzyć człowieka nastawionego jedynie na zaspokojenie głodu. Karmienie go było trudne a poradzenie sobie że skutkami eksperymentu jeszcze gorsze. Po określeniu „kadawer nienasycony żołądkowo” możecie z resztą sami się domyślić, jak się ta historia skończyła.

Podsumowując, uważam „Poniedziałek zaczyna się w sobotę" Strugackich za przyjemną rozrywkę, która pozwoli się pośmiać wszystkim, nawet niezainteresowanym wynagrodzeniami świata naukowego czy radzieckimi realiami. Zważywszy na dużą liczbę odwołań do kultury rosyjskiej i starszej literatury z całego świata, zachęcam do sięgnięcia po nowsze tłumaczenie, które opatrzono licznymi przypisami.

wtorek, 19 stycznia 2021

Sędzia Di - kryminał w orientalnym klimacie

 Ostatnio dużo myślałam i mówiłam o Biora, wśród których jednym z ciekawszych i bardziej charakterystycznych zawodów jest sędzia imperialny. Jeździ taki mężczyzna po przypisanym mu regionie i rozsądza wszelkie dysputy, przez co czasem można się na niego natknąć przez przypadek, gdy podróżuje. Odnoszę wrażenie, że ta ścieżka kariery jest rzadko obierana przez osoby grające w Dwory Końca Świata, choć daje ciekawe możliwości.

Czemu o tym piszę? Bo rozmowy o nich przywiodły mi na myśl serię kryminałów, które czytałam kilka lat temu: seria o sędzim Di autorstwa van Gaulika.

Tak, autorem jest Europejczyk. Ale był z wykształcenia sinologiem, który przetłumaczył chiński kryminał. Podobno stwierdził wtedy, że fajnie by było, gdyby ktoś z Zachodu napisał taki kryminał. I w końcu sam stworzył taką serię.

W kolejnych tomach spotykamy sędziego Di na różnych szczeblach kariery, któremu pomagają jego zaufani podwładni. Za każdym razem czytelnik towarzyszy mu podczas rozwiązywania kilku zagadek jednocześnie. Oczywiście nic tu nie powiem ani o ich naturze ani o rozwiązaniach.

Natomiast chętnie opowiem o całej reszcie.

Rzecz dzieje się w starożytnych Chinach. Jakoby za dynastii Tang, ale podobno wiele aspektów kultury pochodzi z późniejszych czasów. Przyznaję, że nie studiowałam realiów poszczególnych epok Państwa Środka, więc trudno mi się do tego ustosunkować. Osobiście uważam, że przedstawiony świat jest ciekawy i intrygujący przez swoją odmienność. Co więcej, chińska obyczajowość potrafi prowadzić do zaskakujących zwrotów akcji. Mnie ten klimat urzekł.

Czytałam opinię, że sędzia Di nie ma charakteru. Nie zgodzę się z tym: ma swoje własne cechy i wyraża je na tyle, na ile pozwala mu jego pozycja społeczna i silną formalizacja postępowania oficjeli. To dzięki swojej osobowości gromadzi wokół siebie drużynę pomocników, którą uważam za mocną stronę tej serii książek. To nie jest Sherlock Holmes z Watsonem, który przez znaczną część przygód jest potrzebny po to, żeby brytyjski detektyw czasem na głos coś wyjaśnił i żeby był wielbiony. Ci Chińczycy, wśród których znajdziemy i byłego szulera i rozbójnika, autentycznie chodzą, dowiadują się i załatwiają różne sprawy. Później zaś raportują sędziemu. Dzięki temu mamy tu do czynienia z prawdziwą drużyną śledczych (ech, to rpgowe myślenie...), w której każdy ma swoją rolę i jest potrzebny.

Dodatkową zaletą pomocników jest to, że na koniec sędzia Di sadza ich wszystkich razem i opowiada o tym, co zaszło. Przy dużej liczbie wątków i postaci takie krótkie wyjaśnienie, kto i dlaczego popełnił zbrodnię, jest przydatne.

Podsumowując, jest to seria kryminałów, które stanowią przyjemną odmianę w obrębie swojego gatunku. Zaznaczam tylko, że nie jest to literatura wysoka z głębokimi sensami. Takie czytadła, których wszystkie 10 pochłonęłam podczas tygodniowych wakacji.

Teraz idę poszukać tej książki, którą van Gaulik przetłumaczył z chińskiego na angielski. Jestem bardzo ciekawa, jak bardzo różnią się tamtejsze kryminały od Zachodnich. Jeśli uda mi się zdobyć tę książkę, obiecuję podzielić się wrażeniami.

poniedziałek, 11 stycznia 2021

Klasycy się starzeją. Na przykładzie Sherlock'a Homes'a

W zeszłym tygodniu pisałam o tym, że słucham książek, które weszły do domeny publicznej. Postanowiłam między innymi wrócić do Sherlocka Holmes’a, którego kiedyś lubiłam. Taka podróż sentymentalna.

Niestety okazała się nieprzyjemnym powrotem do przeszłości. I to nawet nie dlatego, że rozwiązania zagadek były wysoce przewidywalne. Odgadywanie, kto jest złoczyńcą mogło wynikać jeśli nie z tego, że coś pamiętałam sprzed lat, to z faktu, że wielu późniejszych autorów kryminałów garściami czerpało z prac Doyle’a. Co prawda nie wszystkie seriale bazujące na przygodach Sherlock’a Holmesa obejrzałam, ale Sherlock’a z Cumberbatchem niedawno widziałam.

Większym problemem było to, że niektóre zabiegi pojawiające się w opowiadaniach nie działały. Przykład: co i rusz Sherlock wygłaszał takie teksty jak „ostatnio napisałem rozprawę o rodzajach tytoniu” czy „moim hobby są rodzaje tuszu”. Och, co za wspaniały zbieg okoliczności! A podobno Mary Sue pojawiły się w drugiej połowie XX wieku… Ale z tym byłam się w stanie jakoś pogodzić, zwłaszcza wobec wyraźnego bromance (albo jednostronnego zadurzenia) pomiędzy dwiema głównymi postaciami.

Ale to nie to było dla mnie najgorsze. Nie byłam w stanie znieść stosunku głównego bohatera do reszty świata i tego, że wyraźnie zgadzał się on z poglądami autora. Uważam tak, ponieważ wątpliwe opinie, o których mowa poniżej, okazywały się nieodmiennie słuszne i prowadziły do poprawnych rozwiązań.

Sherlock Holmes jest seksistą i mizoginem. I to potwornym. Na kobiety patrzy jeszcze bardziej z góry niż na mężczyzn. Ogólnie uważa je za głupiutkie gąski, które niczego nie rozumieją. Jeszcze póki są to dobrze urodzone damy, to je potraktuje w miarę elegancko. Gorzej, jeśli jeszcze są z niższej niż on klasy. Bo uprzedzenia klasowe i stereotypy mają się w opowiadaniach Doyle’a świetnie. Jako że książki słuchałam, to teraz nie mogę znaleźć fragmentu, ale Sherlock wygłosił tekst, że próbował wydobyć informacje od pokojówki, ale z taką głupią istotą to w sumie nie ma co rozmawiać. Innej się oświadczył a potem znikł i tłumaczył Watsonowi, że no trudno, to nie jest poważna ofiara na drodze do rozwiązania zagadki.

Stereotypy oparte na wyglądzie też niestety są silnie obecne. Sherlock Holmes wielokrotnie formułuje opinie na temat czyjegoś usposobienia na podstawie jego wyglądu. I oczywiście okazuje się, że ma rację. Oczywiście wiem, że istnieje taka teoria, więc uznałam, że Arthur C. Doyle dowiedział się o takiej nowince psychologicznej i postanowił czym prędzej ją wykorzystać, żeby jego główny bohater wydawał się jeszcze lepszy. Sprawdziłam i okazało się, że Sheldon opublikował swoją pracę na ten temat po śmierci autora.

Jaki morał płynie z tego rantu? Uważajcie na klasyków, bo może się okazać, że bardzo się zestarzeli i współcześnie ciężko jest znieść niektóre elementy fabuły czy cechy bohaterów.


Marta Zapała